poniedziałek, 11 maja 2009

Tak się zdarzyło, że grupa wrocławskich studentów z 3 różnych uczelni, siedząc w pewien zimowy wieczór nad napojem bogów, zaczęła snuć plany na temat weekendu majowego. Jak co roku jest to okazja na wyrwanie się z uczelni i naładowanie wewnętrznych baterii przed końcem semestru i nieubłagalnie zbliżającą się sesją. Zimą najbardziej marzy nam się to, czego nie ma, czyli słońce, plaża itp. W naszym przypadku jest to żeglowanie, zwiedzanie nadmorskich portów, czucie ciepłego wiatru na twarzy, podążanie własną drogą, gdzie nikt nie mówi gdzie i kiedy mamy coś robić. Taką wolność daje tylko mały jacht i zgrana załoga. Po planach przyszedł czas na realizację naszych zamierzeń. Trzeba było znaleźć łódkę i pozostałe osoby do załogi, zorganizować transport, jedzenie oraz miejsca, gdzie chcemy coś zwiedzić. Od paru lat trzon załogi na morskie wypady stanowią 3 osoby: Karol (vel. kapitańciu – pełen energii student UE i UP, ciągle wynajdujący nowe wyzwania do pokonania), Asia (vel. pierwszy leniwy - najlepszy morski kuk, który z niczego potrafi zrobić kilkudaniowy obiad, studentka weterynarii na UP, która nawet u człowieka znajdzie każdą chorobę), ja (siebie obgadywać nie będę, jedynie napiszę, że studiuję na PWr i lubię się bawić w ustawianie żagli i obieranie najlepszego kursu względem wiatru). Nasze plany stanęły pod znakiem zapytania, gdy udało mi się zorganizować wyjazd na wymianę studencką w ramach programu Erasmus, ale stwierdziłam, że nie mogę przepuścić wyjazdu z przyjaciółmi, więc zorganizuję sobie jakiś transport. Ja dopinałam na ostatni guzik mój wyjazd do Portugalii, a Asia z Karolem organizowali rejs. Łódka została wyczarterowana od znajomego z naszego klubu żeglarskiego JK AZS Wrocław. Typ łódki: Carter 30, czyli już nam znana dzielna sztuka. Rejon pływania: północne wybrzeże Francji. Termin: 19 kwietnia – 3 maja 2009 roku. Jacht może pomieścić 6 osób, ale najwygodniej pływa się w 5, tak więc zaczęły się poszukiwania reszty załogi. Pierwszy namówiony został Kajtek (vel. Coyote – wieczny student PWr, ma największy staż w rejsach morskich z nas, ale może wynika to z tego, że jest też najstarszy). Tuż przed samym rejsem Karolowi z Asią udało się namówić ostatniego członka załogi, także członka naszego klubu – Patryka (najmłodszy z nas, pierwszy raz na jachcie morskim, zapalony żeglarz małych łódek i wspinaczki). Więcej o przygotowaniach nie napiszę, bo ja od marca jestem w Porto, więc mam ograniczony kontakt ze znajomymi z Polski. Przygoda zaczęła się jeszcze zanim wsiedliśmy na łódkę. Wszyscy poza mną jechali samochodem z Polski, ja leciałam samolotem z Portugalii. Wybrałam lotnisko najbliżej portu Dieppe, z którego mieliśmy odebrać jacht od poprzedniej załogi, czyli Paris Beauvais. Niestety w dniu mojego wylotu port ten zmienił się na Ouistreham, więc zaczęło się poszukiwanie tańszego środka transportu z lotniska do jachtu.


Lot nad Zatoką Biskajską.

Jeżeli ktoś był we Francji i próbował się dogadać po angielsku, to wie, że graniczy to z cudem, tak więc stanęło na tym, że Karol z Asią zostają odebrać jacht, a Kajtek z Patrykiem jadą 120 km (w jedną stronę) po mnie. Po 13 godzinach prowadzenia z Polski widać było zmęczenie na ich twarzach, ale byli dzielni i nie zasnęli ;-) Po dotarciu na jacht kapitan przedstawił nam plan na najbliższą dobę. Mieliśmy zapakować jedzenie i wszystkie rzeczy na łódkę, szybko iść spać, a następnie z samego rana wypłynąć, żeby zdążyć na otwarcie śluzy i wychodzić z portu z korzystnym prądem.


Nereus II w Ouistreham przy kei dla gości.

Z tych planów mało wyszło, gdyż nie mogliśmy dostać się do naszych rzeczy, które zostały schowane w pomieszczeniu, do którego klucz miała tylko jedna osoba. Osobą tą był bosman tego portu lub ktoś, kto ma pełnić jego obowiązku, ale poszedł sobie do domu i jakiś przypadkowy człowiek pokazał nam na zegarku, że będzie z powrotem ok. godziny 9 rano. Noc po prostu zapowiadała się bajecznie. Zaczęło się robić zimno. Nam ostały się 2 śpiwory na 5 osób i 1 piwo... Zaczęłam nie lubić francuzów, ale to dopiero początek. Pomimo przeciwności losu udało nam się wypłynąć w poniedziałek. Wreszcie to było to, na co czekaliśmy. Cisza, spokój i z dala od francuzów, żagle wypełnione wiatrem, uśmiechy na twarzach.



Spokojna żegluga po francuskich wodach.


Na silniku, przy braku wiatru.

Portem, do którego chcieliśmy dopłynąć był Saint-Vaast-La-Hougue. Chcieliśmy, ale nie wpłynęliśmy, bo francuzi nam śluzy nie otworzyli, a musieliśmy uciekać, bo zaczął się odpływ i nie chcieliśmy zostać na mieliźnie. Zrobiło się ciemno, ale znaleźliśmy wygodne miejsce na rzucenie kotwicy i poszliśmy spać, żeby o poranku ruszyć w dalszą drogę wraz z przypływem.


Prosi się aż o dygresję, co to są te całe przypływy i odpływy. Wszystko jest ładnie opisane w przeróżnych książkach i na wielu stronach internetowych, ale pokrótce wytłumaczę. W zależności od ułożenia się 3 ciał niebieskich: Ziemi, Słońca i Księżyca, są różne oddziaływania na naszą planetę. W tej porze doby, gdy wszystkie trzy się ustawią w linii jest większe ich przyciąganie i oddziaływanie na takie obiekty na Ziemi jak ocean, niż jak tworzą kąt prosty. Nie wiem, jakie skutki tego są na Księżycu i na Słońcu, bo jeszcze tam nie byłam, ale na Ziemi prowadzi to do okresowego podnoszenia się i opadania poziomu wody, a co za tym idzie prądów, które te masy cieczy przemieszczają z miejsca na miejsce. Największe wahania zwierciadła wody, a co za tym idzie najsilniejsze prądy są w przesmykach, zwężeniach, tam gdzie następuje zawężenie pola przepływu wody i jej spiętrzenie. Takim miejscem jest kanał La Manche, po którym żeglowaliśmy. Przypływ i odpływ zmieniają się średnio co 6 godzin, wpychając i wysysając wodę z przymorskich rzek, pomagając oraz utrudniając żeglugę, a także sprawiając kolejny kłopot inżynierom hydrotechnicznym projektującym porty morskie.


Wracając do rejsu, rankiem czekała nas niespodzianka. Okazało się, że zacumowaliśmy w samym środku akwenu nastroszonego flagami, czyli oznaczającymi sieci rybackie. Pospiesznie się zbierając żeby żaden rybak nas nie zobaczył, okazało się, że jedna z sieci chce się zabrać z nami zahaczając się w naszą kotwicę. Niestety nie było dla niej miejsca na naszym jachcie, więc została pozostawiona mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie się znajdowała. Postawiliśmy żagle i ruszyliśmy do Cherbourga, o którym wcześniej słyszałam bardzo dużo pozytywnych słów.


Asia pozuje z elektrownią wiatrową.

Tuż za nami zewnętrzny falochron mijał jacht firmy DCNS, który jest tegorocznym uczestnikiem regat Vendee Globe.


DCNS


Ja na DCNS w porcie.

Po wpłynięciu do portu skierowaliśmy się najpierw na jachtową stację benzynową w celu uzupełnienia paliwa, bo dnia następnego planowaliśmy płynąć do Wielkiej Brytanii, gdyż francuzi dali już nam w kość. Po zatankowaniu i uzyskaniu miejsca do zacumowania zbieraliśmy się do przepłynięcia, gdy facet na motorówce, która od pewnego czasu stała za nami, zaczął coś do nas po francusku mówić. Na pytanie Karola „Do you speak English?”, rzucił się na niego z bosakiem. No cóż, nie każdy jest normalny. Po ostatecznym zacumowaniu do pomostu i upragnionej kąpieli wybraliśmy się na spacer po mieście. Cherbourdzki port jest bardzo ładny. Olbrzymi zielony trawnik, palmy, przy wejściu od strony miasta Napoleon na koniu i rząd flag z różnych krajów, których nie wszystkich potrafiliśmy odgadnąć.


Napoleon wyzywa UK.


Jakich państw są te flagi?

Im bardziej szliśmy w głąb miasta tym mniej było czegokolwiek. W sumie Cherbourg wygląda jak taka mała nadmorska mieścina z paroma knajpkami nad wodą, a tak poza tym, to nic tam nie ma. Znaleźliśmy jedynie coś w rodzaju muzeum z oceanarium o wdzięcznej nazwie La Cite de La Mer, gdzie poszliśmy dnia następnego. Największe wrażenie zrobiła chyba łódź podwodna i historia firmy DCNS, która do dziś takie produkuje (więcej: http://en.wikipedia.org/wiki/DCN) oraz spore akwarium z przeróżnymi gatunkami żyjątek morskich, a w szczególności duży szklany walec z meduzami podświetlony na niebiesko.


Na tle łodzi podwodnej w suchym doku.


Słuchając kapitana.


Załoga w komplecie na tle portu.

Nie mając już nic ciekawego do zwiedzania rozpracowaliśmy system kodów na prysznic (2 euro za 5 min – skandal!), wsiedliśmy na jacht i z odpływem oraz korzystnym prądem wypłynęliśmy w kierunku Torquay w Wielkiej Brytanii. Po minięciu 3 falochronu, podczas klarowania fałów, Patryk zgubił okulary. To wydarzenie przesądziło o większości naszych dalszych planów, gdyż ma on sporą wadę wzroku i bez okularów nie widzi prawie nic. Po kilku telefonach zostało zlecone jego rodzicom do wysłania mu zapasowej pary do kolejnego portu, do którego miesiliśmy płynąć, czyli Exeter. Zaczęła się przeprawa przez kanał. Płynęliśmy całą drogę na silniku, bo wiatr nie był tak łaskawy, żeby się ruszyć i przegonić gęstą mgłę, która była nam bardzo wierna. Trzeba sobie uświadomić, że przez kanał La Manche przechodzi główna droga handlowa na wschód, czyli przede wszystkim do krajów nadbałtyckich. Są na mapie wyznaczone 2 tory: jeden na wschód, drugi na zachód, które służą za autostradę dla olbrzymich statków. My te tory przecinaliśmy, więc musieliśmy uważać, żeby nas nikt nie rozjechał, bo taki spalinowy potwór nawet by tego nie poczuł. Jest to tym trudniejsze, jak jest noc i mgła tak gęsta, że nie widać nawet dziobu naszego 9 metrowego jachtu. Sygnał ostrzeżenia nadawany przez duże statki we mgle to jeden długi dźwięk powtarzany co pewien czas. To buczenie nadal mi się śni po nocach. Najmniej ciekawie było w momencie, gdy słychać było dźwięk silnika i czuć smród jego spalin, a nadal nie widać było jego świateł. Można zawału dostać... Dotarliśmy bezpiecznie do Torquay ostatnie 15 mil płynąc pod spinakerem, który pięknie się prezentował z mojej koi na dziobie.


Spinaker postawiony.



Kapitan za sterem z innego punktu widzenia.

Przypłynęliśmy do Wielkiej Brytanii i od razu było lepiej. Ludzie mówili w normalnym języku, każdy chciał Ci pomóc. Port na poziomie, wszystko w opłacie, prysznic do woli. Obok portu, na naturalnym klifie, znajduje się Living Coasts, które jest pewnym rodzajem zoo. Oczywiście poszliśmy je zwiedzać z samego rana, nawet byliśmy przed otwarciem ;-) Zwiedzanie tego miejsca jest najciekawsze, gdy pilnuje się godzin karmienia poszczególnych zwierząt. Na wstępie są pingwiny, potem czaple czarne, puffiny, foki, ptaki błotne. Każdy rodzaj zwierząt ma odpowiednie środowisko przygotowane, ale najlepsze jest to, że nie ma żadnych klatek, tylko całość jest dość wysoko przykryta siatką. Pingwiny swobodnie chodzą między ludźmi, jeden nawet dziobnął Karola, a ptaki swobodnie zrzucają swe odchody na głowy turystów. Miejsce naprawdę warte polecenia.


Z pingwinem ;-)


Pinguins w porze karmienia :-)



Foczki ;-)


Trzeba było przytrzymać - zadanie dla hydrotechnika


Z Asią w Living Coasts.

Po zwiedzaniu Living Coasts poszliśmy skonsumować tradycyjną Fish and Chips. To był błąd. Potem wypłynęliśmy, a że trochę bujało, to smak nasączonej tłuszczem panierki nie chciał nas opuścić. Jak oni to mogą jeść codziennie? Masakra dla żołądka.


Wszyscy pracują a pierwszy leniwy robi zdjęcia ;-)

Przy sprzyjającym wiaterku dopłynęliśmy do ujścia rzeki Exe. Wtedy zaczęło się robić ciekawie. Płynąc z dość mocnym prądem lawirowaliśmy między rozsianymi bojkami na torze, bo tylko tam jest woda podczas odpływu i można spokojnie zostawić łódkę. Polecam prześledzenie podejścia do miasta Exeter, jest naprawdę fascynujące.


Podejście rzeką Exe.

Niestety śluza była zamknięta, więc zmuszeni byliśmy to znalezienia sobie przytulnej boi na noc. Wycofywanie się spod śluzy było ciekawe. Po raz pierwszy sterowałam jachtem morskim płynąc rufą do przodu. Gdy już się zacumowaliśmy i myśleliśmy, że bezpiecznie przeżyjemy noc, bez żadnego lądowania na osuchu, podpłynął do nas ponton z sąsiedniej łodzi. Człowiek z pontonu powiedział nam, że stoimy na złych bojach, bo na te dwie, do których się zacumowaliśmy, mają niekorzystnie ułożone kotwice i w nocy, jak będzie najsilniejszy prąd, to nas zrzuci na brzeg. Pomógł nam się przecumować i zaprosił do siebie na jacht.




Warunki idealne dla jachtu morskiego :-)

Po obiedzie podpłynął po nas (czyli Karola, Asię i mnie, bo reszcie się nie chciało). Tak oto poznaliśmy Davida i Hazel, małżeństwo żyjące na łódce ze swoją 2 letnią córką. Opowiedzieli nam jak to David sprzedał firmę promową, która kursuje po rzece Exe i kupili rybacki kuter. Potem przebudowali go trochę, robiąc z niego niezłe mieszkanko i tak sobie żyją i podróżują.


Łódź Davida i Hazel.

David pracuje naprawiając łódki, Hazel zajmuje się obecnie dzieckiem i dopieszcza ich łódź. Bardzo sympatyczni i pomocni ludzie, pożyczyli Karolowi rowery, żeby mógł pojechać z Patrykiem do miasta i zorientować się, co z tymi nieszczęsnymi okularami. Odradzili wpływanie do kanału i bezpośrednio do miasta Exeter, bo kosztuje to ponad 100 funtów. David poradził nam popłynięcie do Topsham, miasta słynnego z tego, że w XVI wieku było drugim co do wielkości portem w Wielkiej Brytanii, zaraz po Londynie. Gdzie było wtedy tam 16 pubów i 9 domów publicznych. Obecnie pubów jest parę, a żaden burdel się nie uchował. Topsham słynie także z tego, że jest tam jedyny pub, gdzie była królowa. W międzyczasie Kajtek z Patrykiem poskładali nasze jachtowe dinghy, żeby dostać się na brzeg, gdy staliśmy na bojach. Nie było to takie proste zważywszy na to, że składa się ono z bardzo wielu elementów, ale konstrukcja jego jest bardzo ciekawie przemyślana.


Dinghy mniej-więcej skompletowane ;-)

Wraz z korzystnym prądem popłynęliśmy do Topsham i przycumowaliśmy w miejscu wskazanym nam przez Davida, zaraz obok tabliczki „Danger, deep mud”. Muł ten miał nas uchronić przed przewróceniem się podczas odpływu, bo nie było tam miejsca o odpowiedniej dla nas głębokości.


Nawet chmury zrobiły odpowiednią atmosferę...


To zdjęcie mówi wszystko samo z siebie;-)




Idealnie pionowo usadzony w mule :-)


Karol z królową.


Kajtek z królową.


My przed pubem, w którym była królowa (ja właśnie odbieram prognozę pogody).


Po prostu Topsham ;-)

Odwiedziliśmy ten słynny pub, pozwiedzaliśmy to małe miasteczko i wieczorem udaliśmy się we trójkę: Kajtek, Patryk i ja, do jednego z miejscowych pubów. Bardzo mi się podobało to miejsce, taki tradycyjny angielski pub. W niedzielę udaliśmy się do Exeter, gdzie zwiedziliśmy bardzo ładną miejscową katedrę, znaleźliśmy polski sklep, kupiliśmy przejściówkę angielsko-polską i udaliśmy się do pubu, aby naładować komórki, bo w Topsham nie ma prądu na kei, chyba, że kupi się specjalną kartę i ma odpowiednio długi kabel.






Wnętrze katedry w Exeter.


Sklep z materiałami do polerowania ;-)

W autobusie powrotnym zorientowałam się, że zostawiłam w tym pubie moją ładującą się komórkę, więc wysiadłam z Kajtkiem najszybciej jak mogłam i poszliśmy z powrotem. Po ciężkim marszu musieliśmy się napić kolejnego piwa, co zaowocowało spotkaniem grupy Szkotów w tradycyjnych kiltach, którzy akurat mieli jakąś paradę i wstąpili ugasić swoje pragnienie. Po raz pierwszy w życiu widziałam kobietę w kilcie, ciekawe czy też nie miała bielizny pod spodem ;-)


Wiem, że tu nie najlepiej wyszłam, ale to nie o mnie chodzi :-)

Po powrocie na jacht w trakcie uzupełniania zbiornika z wodą pożyczonym z kutra wężem, bo kran był daleko i za płotem na dodatek, poznaliśmy bardzo miłego pana. Zagadał mnie skąd jesteśmy, bo widział polską banderkę pod lewym salingiem, spytał się czy nie potrzebujemy pomocy w czymkolwiek. Akurat potrzebowaliśmy, bo nie wiedzieliśmy gdzie dokładnie jest ta firma kurierska, gdzie mieliśmy odebrać okulary Patryka i jak się tam dostać. Bez wahania zaoferował nam, że podjedzie następnego dnia o 8 rano, ale może zabrać tylko jedną osobę, bo ma mały sportowy samochód. W taki sposób Patrykowi udało się przejechać nowiutkim modelem Porsche. Jak tylko wrócił wyruszyliśmy wraz z odpływem pokonać rzekę Exe i pożegnać czerwone klify Devonu kierując się na wyspę White.


Gdzie my jesteśmy?

Pod wieczór wraz z wiatrem i prądem udało mi się uzyskać prędkość 12.1 węzła, co jest niezłym wynikiem dla Cartera. Niestety tuż przed samą wyspą wiatr zdechł, prąd się zaczął odwracać i nie zdążyliśmy dopłynąć do wybranego przez nas portu, tak więc zatrzymaliśmy się w pierwszym napotkanym (Yarmouth), cumując do kei nie połączonej z lądem. Z samego rana szybko się zwinęliśmy i dopłynęliśmy do Cowes, gdzie wreszcie po 4 dniach mogliśmy wziąć prysznic.


Przechyły i przechyły...


Showersy też bywają piękne :-) W drodze na wyspę White.




Uroki porannej wachty: płynąć na wschód, gdy słońce właśnie wstaje.


Kardynałka północna, po której widać, jaki był prąd.

Krowy okazały się bardzo ładną mieściną, żyjącą żeglarstwem, co widać było między innymi na dużym deptaku, gdzie było mnóstwo sklepów żeglarskich oraz w porcie, gdzie trwały akurat jakieś regaty i wieczorem zleciało się pełno łódek na nocleg.


Cowes

Jako, że był słoneczny dzień, kapitan zorganizował generalne sprzątanie jachtu i pranie brudnych ciuchów. Tak więc ja z Asią czatowałyśmy przy pralce i suszarce, a chłopcy zrobili z naszego jachtu cygański tabor wyciągając wszystkie materace na zewnątrz i czyszcząc zęzę.


Kapitańciu i cały ten majdan.


Tego zdjęcia nie mogło zabraknąć ;-)
Kapitan+wędka+schodek osłaniający silnik+kukurydza+9,5 piwa+skarpetki kapitańskie :-)


Mapka. Dla lepszego zobrazowania.

Po południu udaliśmy się na spacer po miasteczku, gdzie usiedliśmy z polskim piwem na ładnej zielonej łące z widokiem na drugą stronę przesmyku, czyli Wielką Brytanię. Było za pięknie, więc zaatakowały nas 4 showersy i musieliśmy się schować w pubie.


Krowy na łące w Krowach. Zdjęcie by Forrest Gump ;-)




Krowy zostały nam w pamięci, jako urocze miejsce, gdzie warto zacumować, a kapitan ma wenę do zrobienia jajecznicy dla załogi o 20.


Kapitan doprawia swoje dzieło.

Następnego dnia przy pięknej pogodzie udaliśmy się do Portsmouth, kolebki żeglarstwa.


Jeden z towarzyszy podróży.


Panorama miasta Portsmouth.


Afirmacja życia.




Ładna wieżyczka? Widok od strony mariny. W środku - żaglowiec Prince William.


Kolejny przypadkowo spotkany jacht regatowy - uczestnik Volvo Ocean Race - Puma.


Na promie z Gosport do Portsmouth.

Przycumowaliśmy do Gosport, skąd co 15 minut kursowały promy do Portsmouth. Udaliśmy się do czegoś w rodzaju muzeum, gdzie zwiedzania było na dwa dni, między innymi żaglowiec HMS Victory, słynny z udziału w bitwie pod Trafalgar, gdzie zginął Admirał Lord Nelson, a także HMS Warrior, połączenie okrętu wojennego z żaglowcem, który w momencie zwodowania był najszybszym i najpotężniejszym okrętem wojennym świata.


HMS Victory


Załoga przed HMS Victory.


Ja na HMS Victory.


Tak, to właśnie tutaj.


Nie mogłam się oprzeć :-)


Odpowiednia osoba w odpowiednim miejscu - HMS Warrior.


Ciągnie myśliwego do broni :-)


Just HMS Warrior.

W muzeum tym, w specjalnie wybudowanym budynku, stoi wydobyty z dna wrak żaglowca The Mary Rose, a raczej tylko jego prawa burta, która jest ciągle konserwowana. The Mary Rose przechyliła się nagle około 2 km od wejścia do portu Porthmouth, mając otwarte luki strzelnicze i działa gotowe do strzału, co prawdopodobnie doprowadziło do szybkiego zatonięcia. Na mapie jest zaznaczone to miejsce, a na wodzie jest żółta boja. Dzięki przedmiotom wydobytym z wraku zakopanego w konserwującym go mule, historycy dowiedzieli się dużo ciekawych rzeczy o ludziach żyjących w XVI wieku pod rządami Tudorów.


Rekonstrukcja wraku The Mary Rose.
Makieta tego, co się zachowało (prawa burta) z The Mary Rose, a obecnie jest konserwowane w specjalnej hali.


Asia wśród muzyków z czasów Tudorów.



Całe muzeum jest bardzo ciekawe, polecam każdemu, kto będzie akurat w pobliżu. Najbardziej wyróżniającym się obiektem na panoramie miasta jest The Spinnaker, 170-metrowa wieża widokowa zbudowana na kształt spinakera, na którą wybrałam się wraz z Kajtkiem i Patrykiem. Widok z niej jest piękny, ale w międzyczasie zebrały się chmury i zaczął padać deszcz, więc szybko się z niej zebraliśmy.



Widok z The Spinnaker Tower.


Marina, w której staliśmy.


HMS Warrior na przedzie i HMS Victory w centrum zdjęcia.


W muzeum galionów- radość Kajtka niepojęta.


Prince William mijany podczas opuszczania Portsmouth.

Po powrocie na jacht i szybkim obiedzie wyruszyliśmy w drogę powrotną. Ciężko było nam się pożegnać z przyjazną Wielką Brytanią i wracać do znienawidzonej Francji. Obraliśmy kurs na Cherbourg, gdzie dotarliśmy po kolejnej zamglonej nocy z buczącymi statkami.




Oba zdjęcia latarni na Wyspie White z uchwyconym światełkiem są piękne.


Chłopcy na wachcie o zmierzchu.

Po przypłynięciu Kajetan został przeze mnie wsadzony do pociągu do Caen, skąd autobusem miał dotrzeć do Ouistreham i przyjechać po nas samochodem. Niestety było święto (1 maja) i autobusy nie kursowały, więc pojechał taksówką, a wiadomo, że Francja do najtańszych nie należy. Po zakupieniu kilku win i powrocie Kajetana spędziliśmy naszą ostatnią noc na jachcie zostawiając klucze do niego w kapitanacie portu. Następnego dnia rano, po zapakowaniu się do samochodu, wyruszyliśmy na wycieczkę do Paryża. Jeśli ktoś był samochodem w Paryżu, to już wie, że francuzi są prawdopodobnie najgorszymi kierowcami na świecie. Jeśli chcesz skasować samochód, to jedź właśnie tam. Na szybko zwiedziliśmy, co ważniejsze obiekty w Paryżu, czyli wieżę Eiffla (bez wjeżdżania na nią, bo to wymaga chyba 2 dni stania w kolejce), Pola Elizejskie, Łuk Triumfalny, Luwr, Orsay i na koniec katedrę Notre Dame, jedynego obiektu, do którego weszliśmy.


Pod wieżą Eiffla.


Ceny nas nie zachęciły.


Kolejki także.


Wszyscy chcą mieć zdjęcie z wieżą ;-)


Ulice w centrum Paryża.


Fontanna na placu Concorde (Placu Zgody).



Plac Concorde z obeliskiem Louxora.


Jardin des Tuileries (Ogrody Tuileries).


Just ja, Kajtek i Luwr.


Sekwana.


Asia z mostem Aleksandra III.


Katedra Notre Dame.


Asia w Notre Dame.


Kajtek w Notre Dame.


My tu zwiedzamy, a msza trwa...

Po wyjechaniu z Paryża przyjechaliśmy na lotnisko do Beauvais, gdzie pożegnałam się z resztą załogi i zaczęłam przygotowywać do przetrwania 12 godzin koczowania na lotnisku. Niestety nie było tak pięknie. Tuż przed godziną 23 podszedł do mnie jakiś francuz z obsługi lotniska i ładną angielszczyzną poinformował, że zamykają lotnisko na noc, a zaraz odjeżdża ostatni autobus do miasteczka. Był to pierwszy i ostatni miły francuz, którego spotkałam podczas naszej wyprawy. Tak więc po otrzymaniu mapki i informacji o najtańszym hotelu (36 euro!) udałam się na autobus. W pojeździe tym zagadałam dziewczynę w blond włosach posługującą się tylko językiem angielskim, bo zauważyłam, ze jest w tej samej sytuacji, co ja. Po dotarciu do hotelu zaproponowałam, że weźmiemy pokój na pół, co poskutkowało zapłaceniem 18 euro za tę noc. Dziewczyna jest kanadyjką, bardzo sympatyczną. Jej samolot odlatywał 15 min przed moim, tak więc praktycznie do odlotu miałam towarzyszkę. W taki sposób pożegnałam Francję, mam nadzieję, że na zawsze i wróciłam do Porto, gdzie zaczęła się właśnie Queima das Fitas, czyli juwenalia, które trwają tutaj cały tydzień, a studenci mają wolne od zajęć, ale to jest temat już na inną opowieść.

Podsumowując:

Przepłynęliśmy jachtem NEREUS II (Carter 30) 315 Mm, w czasie 119 godzin, z czego 62 na żaglach i 57 na silniku. Odwiedziliśmy takie porty jak: Ouistreham, Cherbourg, Torquay, Topsham, Yarmouth , Cowes, Portsmouth (Gosport). Spędziliśmy dwa tygodnie w studenckiej atmosferze, w ciągu których ucierpiały jedynie jedne okulary, za to my wróciliśmy ze wspomnieniami po kolejnej udanej wyprawie.

Załoga:

kapitan: Karol Boroń


I oficer: Kajetan Jakszycki


II oficer: Beata Skut


III oficer: Patryk Ciużyński


I leniwy, kuk, lekarz i najważniejsza osoba na pokładzie: Joanna Paczuska